Dziś będzie
o sąsiadach, sąsiadowaniu i potencjalnych punktach zapalnych. Od razu
zastrzegam, że nie będzie tu o sąsiadach z kategorii tych, co to mienią się
waszymi braćmi i przyjaciółmi, a jednocześnie zajmują balkon i pół parapetu
twierdząc, że to nie oni tylko lokalne siły florystycznej samoobrony wychynęły
z doniczek i zdecydowały się położyć tamę prześladowaniom ich roślinnej mniejszości
w waszym domu. Nie będę mówił o sąsiadach, którzy w maskach na twarzy zajmą wam
część pokoju i będą udawali, że to ich, a potem zorganizują referendum, w
którym wasz kot zagłosuje za akcesją do innego mieszkania, bo w waszym czuje,
że jego kotowatość jest dyskryminowana. I nie będzie miało nawet znaczenia, że w
ogóle nie macie kota.
Nie będzie
również o tych sąsiadach, którzy widząc to wszystko przez wizjer, będą zza
półprzymkniętych drzwi słali wyrazy potępienia i głębokiego oburzenia pod
adresem agresora, uważając jednocześnie, żeby nie przesadzić, bo im jeszcze ów
cham zza ściany gotów na wycieraczkę narobić lub rurę z gazem zakręcić.
To o czym?
Ano, o tych spokojnych, ciepłokluchowatych
indywidualnościach (indywiduach?), które żyjąc między pracą a wirtualną
rzeczywistością wycofują się konsekwentnie z jakichkolwiek interakcji ponad
wymagane minimum. I tylko czasem jakieś skrzypienie przeszkodzi:
|
Curiosum w stanie czystym |
Ale i wtedy,
co widać, sprawę powierza się administracji, zamiast po prostu podejść do
sąsiada i zagadać, że coś tam u niego skrzypi, że jakie to teraz g…e okna robią,
że można zawiasy WD-40 potraktować, a potem inne wu-de na własne struny głosowe
chlapnąć… Cóż jednak wymagać w czasach kiedy nawet po przysłowiową szklankę
cukru pędzi się do najbliższej Żabki czy innego insekta. A dla tych wszystkich, którzy mają uprzykrzających się sąsiadów (jakichś KRYMinalistów na przykład) − piosenka!