Wśród wielu panuje przekonanie, że współczesność jest szczególnie wyjątkowa, niepowtarzalna. Że wyzwania i zjawiska, z którymi przychodzi nam się mierzyć stanowią ewenement w dziejach. I dopiero gdy wiara w wieczny rozwój ludzkości zdaje się niepokojąco zawodzić, gdy jedyny „Mars” jaki mamy na wyciągnięcie ręki to ten na sklepowej półce, a pogawędką ze sztuczną inteligencją ogranicza się do słuchania fochów robota: „połóż produkt na wagę”, dopiero wtedy świta myśl, że może jest trochę inaczej.
Refleksje tego typu przychodzą częściej w chwilach niepewności i zagrożenia. Trapiąca ludzi od ponad roku pandemia COVID-19 jest jedną z takich sytuacji. Sięgając w drugim roku zarazy do historii można zauważyć, że zachowania ludzkie zdradzają znaczne podobieństwo, niezależnie od czasu i miejsca. Świadczą o tym zarówno liczne relacje z epoki – z XVI, XVII, XVIII wieku, a także współczesne prace historyków. Większość z poniżej przytaczanych faktów zaczerpnięta została z pracy „Staropolskie postawy wobec zarazy” (Kraków 2012) pióra ks. prof. dr. hab. Jana Kracika. Lektura to zacna i wszystkim zainteresowanym warta polecenia. Zatem ruszajmy w przeszłość!
Wiać, byle dalej!
W momencie zagrożenia ludzie stawali wobec alternatywy – walcz albo uciekaj. W przypadku epidemii dominowała druga opcja. Podstawowym, znanym od starożytności sposobem na radzeniem sobie z zarazą była właśnie ucieczka. Radzono „wyjedź niebawem, uchodź daleko, wracaj nierychło” – Mox cede, longe recede, tardi redi. Epidemie przeszłości były nagłe, długotrwałe, nieuleczalne i śmiertelnie groźne. Obojętnie czy dotyczyło to budzącego przerażenie moru, czyli dżumy, czy też budzącej złośliwe uśmieszki francy, człowiek przeszłości żył w stałym poczuciu zagrożenia chorobą.
Ale aby przeżyć nie wystarczyło wyjechać, trzeba było zrobić to odpowiednio wcześnie, nim niewidzialny wróg nadejdzie. Stąd w zjawiskach przyrody, zachowaniu zwierząt i wszelkich niezwykłościach ludzie zwykli doszukiwać się zwiastunów nadciągającej katastrofy. Jednym z najważniejszych znaków były wszelkie anomalie obserwowane na niebie – dziwne kształty i komety budziły grozę jak Europa i literatura długa i szeroka – od sienkiewiczowskich Rozłogów po Dolinę Muminków.
Fruwające po niebie dziwy rwały spokojny sen ludzi na długo przed krucjatą agenta Muldera. W końcu któryś ze współczesnych historyków zawziął się i zliczył ileż to komet mogli widzieć mieszkańcy Europy w późnym średniowieczu i nowożytności? Wyszło, że w latach 1347-1665 nad kontynentem można było zaobserwować łącznie 129 komet. W tym samym czasie w różnych punktach kontynentu epidemie pojawiały się 33 razy. Kiedy jednak strach przed zarazą zaczynał nabierać kształtów, a niepokojące wieści dobiegały z coraz to bliższych okolic, z miast i większych wiosek następował masowy exodus ludności. Uciekał każdy kto mógł i miał dokąd – królowie, magnaci, szlachta, duchowni, mieszczanie barykadowali się w swych położonych na pustkowiach siedzibach. Biedniejsi ruszali do krewnych lub po prostu zaszywali się w lesie, licząc na przetrwanie.
Śmierć wszytskich czyni równymi
Śmierć wszystkich czyni równymi
Jak trwoga to do Boga… albo w nogi
W momencie zagrożenia ucieczka duchowieństwa z miast w bezpieczniejsze okolice przyjmowały rozmiary powszechne, tak że otrzymanie sakramentów lub wysłuchanie mszy było praktycznie niemożliwe. Działo się tak nie tylko na rozległych przestrzeniach Rzeczypospolitej, ale również w krajach niemieckojęzycznych na zachodzie kontynentu oraz we Francji i państwach włoskich. Niektóre ze szczególnie jaskrawych przejawów porzucenia obowiązków duchownych były po ustaniu niebezpieczeństwa karane przez sądy biskupie więzieniem dla księży.
Póki jednak groza morowego powietrza trwała, uciekali biskupi, prałaci, szeregowi księża, wreszcie członkowie zgromadzeń zakonnych płci obojga. Spotykało się to najczęściej z bardzo krytyczną i żywiołową reakcją mieszczan, którzy nie mieli możliwości, ani środków do ucieczki przed zagrożeniem. Indywidualne przykłady odwagi i poświęcenie dla bliźnich w potrzebie – od rozdawania jedzenia i chowania zmarłych, po udzielanie sakramentów, były chlubnymi, ale jednak wyjątkami. Często ta determinacja w pełnieniu posługi kosztowała życie duchownych. Byli jednak i tacy, którzy na co dzień obcując z zarażonymi, nabywali najpewniej odporności i dane im było doczekać końca moru.
Większość kościołów w miastach i na wsiach pozostawała otwarta, ale pusta – najzwyczajniej nie było komu sprawować mszy. Osamotnieni ludzie gromadzili się zatem w świątyniach, kaplicach, lasach na modłach przed „cudownymi obrazami”. Jeden kapłan musiał obsługiwać mieszkańców kilku opuszczonych parafii. Pozostałe na miejscu mimo niebezpieczeństwa zakonnice też niosły pomoc potrzebującym – przede wszystkim dostarczając żywność i świeżą wodę, a częściej uważane za napój bezpieczny – piwo.
Równolegle wprowadzano surowo przestrzegane regulacje co do porządku w trakcie nabożeństw – każdy ze spowiadających księży miał swój własny konfesjonał, ołtarz wraz z prezbiterium odgradzano od korpusu nawowego. Aby się nie narażać rezygnowano z głoszenia kazań z ambony, gry na organach i śpiewów. Wszystkie części mszy były czytane. Komunii udzielano na specjalnych wydłużonych patenach, okadzając je równocześnie dymem z kadzidła.
Zdarzało się często, że ze względu na zaraźliwość choroby w ogóle nie wpuszczano do kościoła, a mszę sprawowano w wejściu głównym do świątyni. Tak w 1707 roku czynili warszawscy kapucyni. Wierni słuchali jej na zewnątrz, stojąc w możliwie jak największych odstępach, oddzieleni od wejścia do kościoła drewnianą barierą. Działo się tak nie tylko w miastach, ale i na prowincji. W małopolskiej wsi Tenczynek tamtejszy proboszcz odprawiał nabożeństwa na jednym z okolicznych wzniesień, za wsią, a mieszkańcy uczestniczyli we mszy stojąc każdy na swoim polu – w oddaleniu.
Staropolskie obostrzenia
Zauważano, że tłumy i gromadzenie się w jednym miejscu sprzyja roznoszeniu choroby, stąd starano je ograniczać, często wbrew przyzwyczajeniom ogółu. I tak w 1708 roku biskup chełmski Kazimierz Łubieński pod karą ekskomuniki zakazał organizacji i uczestniczenia procesjom na Boże Ciało i w jego oktawie oraz procesji poszczególnych bractw religijnych. Nalegano na unikanie dużych skupisk ludzkich, a wieczorne modlitwy nakazywano odprawiać osobno, w domach prywatnych. Działania takie spotykały się często z oporem, szczególnie biedniejszych i gorzej wykształconych grup społecznych, które w czarnej godzinie epidemii szukały pociechy i nadziei we wspólnej modlitwie. Pod karą ekskomuniki zabraniano także chowania zmarłych na terenie świątyń, władze magistratu krakowskiego dostały zezwolenie od ówczesnego biskupa Andrzeja Trzebickiego na kontrolowanie i nawet siłowe wchodzenie do zamkniętych świątyń, w celu sprawdzenia czy antymorowe przepisy są przestrzegane.
Przybywający do miast byli poddawani kwarantannie, na rogatkach ustawiano szlabany. Obcych po wsiach witały z kolei kosy, kije, szable, a nawet muszkiety miejscowych, którzy nie zważając na różnice stanowe bali się tak samo – nikt nie chciał się zarazić od uciekinierów. Mieszczanie, którzy zostali w domach musieli dostosować się do surowych – jakże znajome naszym uszom słówko – obostrzeń. Było to na przykład ograniczenie liczby osób, które mogą jednocześnie przebywać w karczmie do 4 oraz przymus zamykania lokali o 2 w nocy (Kraków, 1591). Jednocześnie zakazywano organizowania zabaw i spotkań w karczmach, zamykano szkoły, karano za bezpodstawne gromadzenie się i pijatyki. Na handel zezwalano tylko w wyznaczonych miejscach, istniał obowiązek przemywania monet w momencie wręczania zapłaty.
Pan doktor idzie do chorych
Pan doktor idzie do chorych
Jak leczyć?
Medycyna dawnych wieków była właściwie bezradna wobec większości epidemii nękających kontynent. Jeżeli już udało się komuś pomóc, to była to bardziej kwestia przypadku niż świadomego postępowania. Drwiny z medyków i ich zaleceń przewijają się w literaturze wszystkich epok, ba jeszcze w 1790 Stanisław Staszic pisał, że „dzisiejsza nauka lekarska więcej szkodzi, niż towarzystwu dobrego czyni”.
Zalecano spożywać dużo cebuli i czosnku, a unikać surowych owoców i warzyw. Okadzać siebie i dom dymem, wieszać pęki ziół u powały i unikać wilgoci. Wodę należało pić tylko czystą. Dla pewności i zdrowia najlepiej było, idąc w ślady rad flamandzkiego opata, późniejszego patrona piwowarów – św. Arnulfa, pić wyłącznie piwo. W stanie ciężkiego zagrożenia decydowano się także na szklankę wódki z ziołami – jedną z rana, a drugą przed snem.
Nie dziwi zatem, że wśród tak ponurych okoliczności chwytano się wszystkiego co mogło dać nadzieję i wytłumaczyć grozę codzienności. Powszechne było przekonanie, że choroby i śmierć to „kara boża” za rozmaite, bliżej nie sprecyzowane grzechy i przewiny. Ten zgoła niechrześcijański pogląd utrzymywał się długo, rysy pogańskiego widzenia świata trwały w najlepsze jeszcze długo po formalnej chrystianizacji. Bóg chrześcijański w wyobrażeniach wielu dalej dzierżył cechy przypisywane dawnym bóstwom – bezpośrednią, widoczną władzę nad naturą, objawiającą się rzucaniem piorunów i gromów, zsyłaniem suszy, powodzi bądź właśnie zarazy. Myślenie magiczne miało się jednym słowem bardzo dobrze. Kracik w swej książce trafnie nazywa to „płyciznami chrystianizacji”, pod którą kryły się nienaruszone pokłady pogańskiego światopoglądu. Zresztą, już Hipokrates w IV w. p.n.e., a za nim liczni medycy epoki średniowiecza i nowożytności podkreślali, że choroba nie jest karą bogów czy Boga za ich obrazę, ale ma podłoże naturalne i należy jej źródła badać. Wykształceni księża zwracali uwagę, że w kazaniach i rozmowach z ludźmi należy dodawać otuchy zamiast straszyć i podkreślać nieuchronność i powszechność kar, gdyż to osłabia odporność i wolę walki u ludzi. Kaznodzieja ks. Hieronim Powodowski w swym opublikowanym w Poznaniu w 1589 roku dziele „Recepta duszna i cielesna przeciw powietrzu morowemu” tak pisał o postawach wobec zagrożenia chorobą: „Ci ludzie zasię, którzy z urzędu albo obowiązku jakiego zostać nie powinni i sposoby do wyjechania mają, jeśli uparcie albo zuchwale zostaną, niechaj się obawiają, aby samemu mężobójcami nie byli i na złe nie kusili Pana Boga, który dlatego dał rozum człowieku, aby pokąd go stawa, cudów od niego nie czekał”.
Modlitwy nie miały zastępować troski o zdrowie swoje i innych oraz zasad bezpieczeństwa, a obecność leków i izolacja nie była uznawana za zamiennik wiary. Oba te porządki uzupełniały się, a narażanie siebie lub innych na zagrożenie lub uzasadnianie własnej bierności względami religijnymi uznawano z punktu widzenia zasad wiary chrześcijańskiej za naganne. Podobne postawy dość łatwo można spotkać i dziś – kolejny głos za tym, że mechanizmy rządzące światem i człowiekiem pozostają te same, zmianie ulega jedynie scenografia, detale otoczenia.
Gdy choroba ustępowała
Każda, nawet najdłuższa zaraza, miała swój koniec. Zarażenia ustępowały, zdziesiątkowani mieszkańcy wracali do swych dawnych siedzib. Życie odradzało się tuż obok niepogrzebanych szczątków. Czasem, jak to miało miejsce w podkrakowskich wsiach, oswojenie i zobojętnienie na widok ciał było tak znaczne, że nie tylko nie zwracano uwagi na szkielety zalegające po miedzach i lasach, ale nawet jeżdżono po kościach leżących na gościńcach.